- Z tym właśnie jest problem - oświadczyła bez owijania

szczęśliwi.
ewentualnym atakiem. Wiedziona nagłym impulsem, złapała garnek,
Sumienie nie pozwoliłoby jej zapłacić mu pieniędzmi
prawo, tam gdzie wartka woda wymyła kawał skały. Milla desperacko
niezręcznej ciszy
drogi. Dobrze chroni? Jeśli nie, powiedz od razu, szkoda stóp.
zapuchnięte, ale błyszczała w nich już siła i zdecydowanie. Głowę
Nie prześpi się z nim, jeżeli będzie się go bać.
najobrzydliwsze rzeczy z innymi śmierdzącymi gadami, a także z
Kłamie. I nieźle jej to wychodzi. Naprawdę nieźle, pomyślał T. John Wilson. Był zastępcą szeryfa od tylu lat, że od razu wyczuwał kłamstwo. Miał do czynienia z największymi przestępcami w okręgu: naciągaczami, złodziejami i mordercami. Wiedział, kiedy próbują wywieść go w pole. Jest piękna. Piękna i bogata. I coś ukrywa. Coś ważnego. Te urocze koralowe usta kłamią. W pokoju przesłuchań czuć było stęchliznę. Bladozielone ściany przybrały odcień brudnej szarości; ostatnie malowanie miało miejsce przed cięciami budżetowymi. Ale T. John czuł się tutaj jak w domu. Było mu dobrze na wysłużonym krześle. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po paczkę papierosów, ale przypomniał sobie, że przed dwoma miesiącami rzucił palenie. Niechętnie wyciągnął gumę do żucia, leniwie odwinął ją z papierka i włożył do ust. Nie mogła konkurować z camelem, ale musiała mu wystarczyć. Na razie. Dopóki nie porzuci walki z nałogiem i znowu nie zacznie palić. - Przyjrzyjmy się temu jeszcze raz. - Oparł się na krześle i założył nogę na nogę. Jego pomocnik, Steve Gonzales, wsparty ramieniem o framugę drzwi, uważnie przyglądał się ciemnymi oczami kobiecie, która na pewno wiedziała niejedno o morderstwie i podpaleniu. T. John niedbale wertował plik dokumentów. Znalazł zeznania, które przed kilkoma godzinami złożyła bez adwokata. - Nazywa się pani...? Jej bursztynowe oczy błysnęły z wściekłości, ale Wilson nie czuł się winny, że każe jej znowu przechodzić przez to samo. Gdyby sytuacja była odwrotna, ona by mu nie popuściła - zatopiłaby w nim zęby i pożarła żywcem. Dziennikarze nigdy się nie poddają. Zwłaszcza jeżeli rzecz dotyczy prawa czy prokuratora okręgowego. Miło jest móc się odegrać. - Nazywam się Cassidy McKenzie. Dobrze pan wie, kim jestem. - Cassidy Buchanan McKenzie. Nie odpowiedziała. T. John potrząsnął głową, odłożył dokumenty i westchnął. Ściskając czubki palców wpatrywał się w dźwiękoszczelne kasetony na suficie, jakby marzył o tym, żeby spomiędzy belek wyjrzał sam Pan Bóg i zainterweniował. - Wie pani, miałem nadzieję, że będzie pani wobec mnie szczera. - Jestem! Nic się nie zmieni przez to, że jeszcze raz to wszystko przerobimy. Wie pan, co się stało... - Nie mam pojęcia, więc proszę nie wstawiać mi kitu! - Tupnął nogą. - Niech pani posłucha. Nie wiem, za kogo mnie pani ma, ale widziałem już lepszych kłamców niż pani i wsadziłem ich za kratki, o tak. - Pstryknął palcami tak głośno, że dźwięk odbił się rykoszetem po żelbetowych ścianach. - Nie wiem, czy pani zdaje sobie z tego sprawę, ale ma pani poważny kłopot. Poważniejszy, niż pani przypuszcza. Więc zacznijmy od nowa. Bez zalewania. Nienawidzę zalewania. A ty, Gonzales? - Ja też nienawidzę - stwierdził Gonzales, ledwie poruszając wargami. Wilson znów wziął teczkę do ręki. Czuł, że traci grunt pod nogami. Nie lubił, kiedy sytuacja wymykała mu się spod kontroli. Zwłaszcza taka, od której zależała jego kariera. Jeżeli rozwiąże tę sprawę, będzie mógł kandydować na stanowisko szeryfa i wygryzie Floyda Doddsa, który i tak powinien iść na emeryturę. Floyd robił się coraz bardziej upierdliwy. Ale jeśli T. John nie znajdzie winnych... do cholery, nie ma nawet takiej możliwości. Wierzył w pozytywne myślenie. I wierzył w siebie. Spojrzał na wiszący nad drzwiami zegar, który odliczał sekundy. Przez brudne okno do pokoju wpadały ostatnie promienie słońca, które sprawiały, że po ścianach pełzały cienie, chociaż jarzeniówki na suficie dawały ostre światło. Siedzieli nad tym od trzech godzin i byli zmęczeni. Zwłaszcza Cassidy Buchanan. Zbladła. Skóra na policzkach i wokół złotych oczu była napięta. Miała ognistokasztanowe włosy, przewiązane rzemykiem. Miała na sobie dżinsową kurtkę. Makijaż dawno zblakł. Maleńkie zmarszczki naznaczyły kąciki jej pełnych, zmysłowych ust. T. John spróbował raz jeszcze. - Nazywa się pani Cassidy Buchanan McKenzie, jest pani reporterką „Timesa” i wie pani o pożarze w tartaku tatusia o wiele więcej, niż mi pani mówi. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Siedziała sztywno. - Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, może zechce mi pani powiedzieć, co pani na to: jeden człowiek umiera na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest, a drugi nie jest w stanie mówić. Lekarze twierdzą, że ten z intensywnej z tego nie wyjdzie. Usta kobiety na sekundę wykrzywił grymas. - Słyszałam - szepnęła. Zamrugała, ale nie rozpłakała się. T. John spodziewał się tego. Jest przecież z Buchananów. A oni są podobno twardzi jak skała.
- Zadzwonię zaraz na lotnisko - ciągnęła - i zobaczę, co się da
uldze urodziła się córka. A Milla wróciła do poszukiwań własnego
Wcisnął przycisk telefonu i warknął, żeby przyszedł Gonzales. Po kilku minutach mężczyzna stanął w drzwiach. - Coś się wyjaśniło z Cassidy Buchanan? T. John potrząsnął przecząco głową. - Jeszcze nie, ale chcę ją mieć na oku. W ciemnych oczach Gonzalesa pojawił się błysk. - Masz coś? - Nie za wiele. Chase McKenzie mówi. Przynajmniej ona tak twierdzi. Ale tylko z nią rozmawia. Gonzales parsknął z niesmakiem. - Tak, to chyba bzdura. Ale sprawdzimy. Chciałbym porozmawiać z Williem Venturą. Może się zjawić z całą armią prawników, którzy będą próbowali zbić mnie z tropu, ale i tak chcę z nim porozmawiać. Gonzales się wzdrygnął. - Przyprowadzę go. - A potem... To niepewny trop, ale sprawdź w urzędzie meldunkowym Alaski, czy mają kogoś o nazwisku Brig McKenzie albo jakiegokolwiek białego mężczyznę około trzydziestki o nazwisku McKenzie. Sprawdź raporty z wypadków i numery rejestracyjne samochodów we wszystkich wypożyczalniach. - To może być długa lista. McKenzie to popularne nazwisko. - Wiem, wiem, ale zrób, co każę. - Myślisz, że nieznajomy to McKenzie? - Gonzales najwyraźniej w to nie wierzył. - Nie. - Wilson pstryknął palcami. - Powiedziałem, że to nic pewnego. Szansa jedna na milion. O Boże, to pewnie szukanie gruszek na wierzbie, ale sprawdź, żebyśmy mieli pewność. Sunny na nią czekała. Ubrana była w długą, czarną suknię. Przyprószone siwizną włosy miała spięte w ciasny kok przy karku. Siedziała na brzegu łóżka, trzymając torebkę na kolanach. - Cassidy - powiedziała ciepło, wyciągając rękę. Jej skóra była ciemna i gładka, bez jednej zmarszczki. Na prawym oku pojawiła się zaćma, ale Sunny nie zgadzała się na operację. Nie ufała lekarzom ze skalpelami i laserami. - Pomyślałam, że pewnie chcesz odwiedzić Chase’a. - Cassidy podeszła do niej i ujęła jej dłoń. - Nie mogłam się doczekać. - Wstała z trudem. Sunny miała gładką skórę i nie wyglądała na swoje lata, ale cierpiała na postępujący artretyzm. Przed laty zwierzyła się z tego Cassidy, bo nie mogła iść do lasu po zioła. Kupiła je w miejscowym sklepie ze zdrową żywnością, ale lekarz pozwolił jej zażywać tylko lekarstwa, które jej przepisał: tabletki z apteki, syntetyczne środki, wyprodukowane przez wielkie koncerny farmaceutyczne. Sunny nie wierzyła w medykamenty wymyślone przez człowieka i często nie zgadzała się na leczenie. Jej stare palce zacisnęły się na ręce Cassidy. - Coś jest nie tak. - Tak, był pożar i... - Nie, chodzi o coś innego - nie dawała za wygraną. Cassidy ścisnęło w żołądku. Uwolniła dłoń z uścisku Sunny. Nie chciała wierzyć w wizje teściowej, mimo że wyszła za mąż za mężczyznę, którego przepowiedziała jej Sunny. Choć wcale o tym nie myślała. - Weź laskę. - Podała starszej kobiecie laskę z ciemnego drewna, z rączką w kształcie głowy kaczki. - Możesz nie poznać Chase’a - ostrzegła ją Cassidy, gdy szły korytarzem, pomiędzy ścianami migdałowego koloru, na których wisiały pastelowe akwarele. - Znam moich synów. - Ale jego twarz... - Będę mogła go dotknąć, prawda? - Sunny czekała, aż uśmiechnięta blondynka z recepcji naciśnie guzik pod biurkiem i otworzą się automatyczne drzwi. Zamek ustąpił. Cassidy pchnęła szklane drzwi. - Jest cały w bandażach i może nie chcieć, żebyś go... - Jest moim synem. Mogę go dotknąć - powiedziała z uporem. - Chase to dobry chłopak - oznajmiła szybko, jakby chciała przekonać samą siebie. Cassidy zastanawiała się, jak często Sunny bije się z myślami, czy naprawdę syn, który zamknął ją w szpitalu psychiatrycznym, jest dobry. Zeszły wolno po schodach na parking, gdzie stał samochód Cassidy. Synowa otworzyła Sunny drzwi. Kilka minut później wyjeżdżały przez bramę. Sunny pomachała strażnikowi. - O co chcesz mnie zapytać? Wyczuła, że Cassidy ma wiele pytań, które nie dają jej spokoju. Wystarczył jeden krótki dotyk. - O... o nic. To nie było odpowiednie miejsce ani czas na wypytywanie ją o dawnych kochanków. O Reksa Buchanana. - Nie kłam. - Sunny uśmiechnęła się smutno i odgarnęła z twarzy kosmyk włosów. - Chcesz zapytać o twojego ojca. To było nieprawdopodobne - zupełnie jakby czytała w jej myślach.
386
https://fashionistki/wszystko-o-blogu-lifemanagerka/

Tylko piętnaście minut. Nie ma sensu gadać z maszyną.

poprawiało wcale sytuacji. Jego decyzja o trzymaniu matki z dala od
Milli także udało się chwycić korzenia, a jednocześnie zaprzeć
podniecenia. Używali kiedyś kondomów, na samym początku
józef nathan

19

Amerykanów, aż nazbyt chętnych do gromadzenia dzieł
między drugą a trzecią po południu, w sobotę.
tu, gdyż pragnie mojego towarzystwa — stwierdziła lady

urodzenia Justina. Mogła zadzwonić do domu Davida zamiast do

Taksówka wciąż czekała.
tylko złapał ją i pociągnął w stronę balkonu.
- Cały sukces Richarda, który zresztą miał finansową podporę w
Kuncer to deweloper koszalin z interesująca inwestycją nad morzem.